Mój poród

archiwum własne

Kazio śpi, jak niemalże zawsze o tej porze, więc pomyślałam, że może uda się stworzyć ten wpis, albo chociaż jego część. Minęło już ponad 6 tygodni od momentu kiedy pojawił się na świecie i myślę, że nabrałam już dystansu do mówienia o moim porodzie.

Nie dbałam w trakcie ciąży o bloga tak, tak należy, ale nie o tym. Od początku ciąży wyobrażałam sobie jak to będzie, jak bym chciała urodzić, jak karmić i w ogóle jakoś się porodu nie bałam, choć może to rzeczywiście była brawura wynikająca z niewiedzy, nie wiem. W każdym razie wszystko ukladało sie według moich marzeń - Kazio ułożony główkowo od 17 tygodnia ciąży, nie za duży, cała ciąża bez powikłań, bardzo pozytywne nastawienie do porodu siłami natury i wręcz pewność ze Kazik tylko wyskoczy hop siup a ja sobie z tym poradzę. A jak było?

Dzień po moich urodzinach w nocy mialam sen. Śniło mi się, że mam skurcze i.. obudził mnie faktycznie ból skurczowy. Zupełnie fo wytrzymania, ale były coraz częstsze i jednak ciut intensywniejsze niż dotąd. Co więcej gdy wstałam poczułam zamoczenie wkładki na tyle, że była mokra i tak ze 3 razy, najbardziej pomyślałam, że to chybs wody płodowe. Próbowałam jeszcze spać ale byłam zbyt podekscytowana coraz częstszymi skurczami i zaczęłam szykować się do szpitala, mąż zestresowany. Zeszliśmy do samochodu i...skurcze ustały
 Wkurzyłam się i uznałam, że wracamy do domu bo nie będziemy po dziesięć razy jeździć do szpitala. Czyli zaczęło się około 4 nad ranem, pierwsze zejście do samochodu około 8 rano. Znów próbowałam spać i skurcze wróciły. Liczyliśmy, że są już co około 4-5 minut więc decyzja, że jedziemy no bo jeszcze te wody, niech sprawdzą. Było około godziny 10. W szpitalu badanie - 2 cm rozwarcia i sączące się wody, na ktg piszące się skurcze i przyjęcie na salę porodową. Muszę przyznać, że humor mi dopisywał bo bardzo już chciałam urodzić. Ciąża donoszona, bo 38 tydzień z groszkiem, bardzo chcieliśmy już poznać Kazia. Sala porodowa była na wypasie choć wiem, że można było trafić na jeszcze lepszą np. z wanną, ale i tak super. Przyjęcie około godziny 11-12. Trochę się zmartwiłam gdy po kilku godzinach okazało się, że rozwarcie się nie powiększa mimo że skurcze przecież cały czas były (dodam że zupełnie do wytrzymania ale gaz i tak dostałam - pomagał pamiętać o oddechu). Walczyliśmy mocno o skurcze, stymulacja brodawek, tulenie i buziaki z mężem, żarciki o piłce nożnej i relacja live z porodu na forum i do rodziny, przyjaciół to były nasze główne zajęcia. Przyszła kolejna zmiana położnych i polecono mi iść pod prysznic na pół godziny. I skurcze szlag trafił... Wieczorem info że nadal nic nie poszło do przodu i żebyśmy położyli się spać i odpoczęli, już się zaczęłam mocniej martwić, ale wciąż byłam nastawiona że spoko, lada moment się to rozkręci i pójdzie ekspresowo. Małż zasnął w sekundzie, a ja gdy próbowałam spać to dostałam skurczy mocniejszych niż wcześniej i tym sposobem do rana były 4 cm. Między 8 a 9 rano byłam już bardzo umęczona brakiem snu i coraz silniejszymi skurczami, wściekła, że to tak wolno idzie i co się dzieje, że przecież powinno już być po wszystkim.. był moment że zaczęłam się drzeć że ja już nie chcę i dłużej nie wytrzymam. Traf dał, że akurat słyszał to lekarz, który przyszeďł na obchód, od razu było mi głupio i pożałowałam chwili slabości bo gdzie tu sie drzeć przy 4 cm.. Lekarz jednak zarządził znieczulenie zewnątrzoponowe i oksytocynę. Trochę się bałam, ale to było coś cudownego. Nagle znów poczułam, że żyję i że teraz znów mam siły i mogę rodzić. Czułam napinający się brzuch i parcie, ale nic nie bolało. Stałam się trochę senna ale uznałam, że to wina znieczulenia - niestety to był stan podgorączkowy i stan zapałny objawił się w wynikach badań. Lekarz stwierdził, że jak do końca jego zmiany nic nie pójdzie do przodu to czeka mnie cesarskie cięcie bo z racji długo sączących się wód musiałam dostawać antybiotyk. Jednak jak lekarz przyszedł ponownie to było już 7 cm. Byłam przeszczęśliwa, było około godziny 13 i byłam pewna ze lada moment bede kangurować pierworodnego, byłam tego pewna, wręcz nie brałam pod uwagę innej możliwości.
Kolejna zmiana przyszła, zostałam podpięta pod ktg na 30 minut. Po godzinie poprosiłam męża żeby po kogoś poszedł, bo chyba o mnie zapomnieli a ja muszę siku. Przyszła położna i powiedziała, że ba chwilę mnie odepną a jak wrócę to znów będę pod ktg. Zapytałam ale jak to skoro miało być pół godziny a dostałam odpowiedż że muszą monitorować tętno płodu bo nie do końca jest ok. Byłam przerażona a położna nic nie chciała powiedzieć tłumacząc że i tak nie zrozumiemy (wat??). Przyszedł też kolejny lekarz i powiedział, że daje nam godzinę - jak nie pójdzie dalej naturalnie to proponuje cesarskie cięcie, bo nie można tego w nieskończoność przeciągać.

I to był moment kiedy się podłamałam. Kiedy poczułam, że moja wizja porodu sie oddala, że szanse na naturalny porod maleją, a cc, którego panicznie się boję staje się coraz bardziej realne na co ja kompletnie nie jestem gotowa. Wciąż tliła się we mnie nadzieja, że się uda. Po półtorej godziny wrócił na badanie lekarz, orzekł nadal 7 cm i zaproponował cc. Zaczęłam płakać, tylko ja i mój mąż wiemy jak bardzo mocno nie chciałam cięcia i jak sama myśl o nim wzbudzała we mnie strach i łzy w oczach. Poprosiliśmy o chwilę na zastanowienie bo lekarz stwierdził na mój płacz że mnie nie zmuszą, bo muszę podpisać zgody.. Mąż przekonywał mnie, że trzeba się zgodzić dla dobra dziecka i czułam, że ma rację..

Potem już wszystko potoczyło się aż za szybko.. przyszła położna, pocieszała mnie że czasami nie ma wyjścia, lekarz pytał czemu sie tak boję więc powiedziałam mu jakie skutki uboczne i ryzyko niesie z sobą cc i że tego się właśnie boję. Położna uznała, że mało jest takich świadomych pacjentek, dla których cc to nie żaden pikuś, ale żebym skupiła się na synku. Przyjechał po mnie wózek, musiałam przebrać się w szpitalną jednorazową koszulę i zaczęli wieźć mnie na blok operacyjny. Płakałam. Bardzo. Łzy leciały mi jak grochy, nie mogłam tego powstrzymać. Broda mi się trzęsła. Ta jazda trwała wieki. Mąż z tego co wiem obdzwaniał rodzinę jak tylko zniknęłam mu z oczu, też płakał, ze strachu o nas.
Pamiętam panią anestezjolog, jedna z najmilszych tam osób, która robiła mi już kolejne tego dnia znieczulenie. Potem położyli mnie, podali tlen a ja próbowałam nie trząść się jakby to miało jakiekolwiek znaczenie skoro dolną połowę ciała miałam znieczuloną.. Kiedy wyjęli ze mnie Kazia znowu zaczęłam płakać bo od razu uslyszałam jego płacz. A więc moje dzieciątko jest cale, żyje i płacze - taka była moja myśl, ktoś zapytał czy płaczę ze szczęścia a ja tylko kiwnęłam głową. Nie pokazali mi go, nic nie powiedzieli, po chwili która ciągnęła się niemiłosiernie przynieśli go, pulchniutkiego i jeszcze sinego malucha, przyłożyli do twarzy żeby "mama się przywitała". Znowu płakałam i obcałowywałam tę śliczną murdkę nie wiedząc, że długo się teraz nie zobaczymy.. Nikt nie powiedział mi wagi, cm ani apgaru. Druga część operacji dłużyła mi się niemiłosiernie. Chciałam już do męża i dziecka. Kazi urodził się o 18.39 a odwiedziny były do 20 więc wiedziałam że tego czasu praktycznie nie mamy. Lekarze gadali sobie o serialach i aktorach. Jedyne co uslyszałam to że mój syn źle wstawiał się w kanał rodny dlatego tak to się skończyło. Po porodzie przewieziono mnie na salę pooperacyjną. W którymś momencie przyszeďł mój mąż. Powiedział, że Kazio waży 3500g i mierzy 52 cm i dostał 10 w apgarze. Miał też kilka zdjęć ale powiedział też, że nie będzie go dziś ze mną bo musi być na sali pooperacyjnej przez mój stan zapalny. Miał też za niską saturację. Położna wzięła dla niego siary z moich piersi którą sama wyciskała i mąż powiedział że po tych kilku kroplach saturacja mu sie od razu poprawiła. Znów płakałam bo jako jedyna nie miałam mojego dziecka przy sobie. Nie mogłam się z nim lepiej przywitać, pokangurować, przystawić do piersi. Do tego mąż musiał już jechać. Zostałam sama z narastającym bólem po mijającym znieczuleniu.
Prawie całą noc nie spałam choć próbowałam. Nie dostałam nawet informacji czy kolejnego dnia dostanę syna do siebie.. Rano postanowiłam za wszelką cenę wziąć się w garść. Jak tylko mogłam siadałam i próbowałam wstać mimo ogromnego bólu po cięciu i postanowiłam sama o własnych siłach dojść już na właściwą salę. Ciągle pytalam o Kazia ale nie wiedzieli kiedy go dostanę. W końcu usłyszałam, że o godzinie 12 przywiozą Kazia. Przywieźli o 13 nakarmionego niestety mm.. Mimo to pierwsze chwile były magiczne dlatego na zdjęciach z tego momentu wyglądam jakbym wcale nie rodziła, nie czuła przeszywającego bólu i nie miała żadnej traumy. Byłam po prostu szczęśliwa.

I te uczucia pamiętam przede wszystkim. Minęło już ponad 6 tygodni i choć wciąż emocji sporo to staram się pamiętać właśnie tą moją śliczną twarzyczkę. Mimo że były problemy z wagą i karmieniem piersią to ja pamiętam te nasze pierwsze karmienia gdzie Kazio wisial na cycu a ja byłam taka dumna i szczęśliwa że mamy wyznaczniki efektywnego karmienia i że jest taki zdolny. Mimo że miałam ogromnego baby bluesa nie wyobrażam już sobie życia bez tej małej istoty choć czasem bywa ciężko. Poród jaki by nie był dał mi jego, całego i zdrowego i nie ma to teraz najmniejszego znaczenia. Jedynie elegancko zaszyta blizna będzie mi o tym przypominać i dawać dowód, że dosłownie i w przenośni dałam się za niego pociąć bo kocham go nad życie.

Komentarze

  1. Mój poród był dość szybki i mogę powiedzieć, że nawet przeszedł bez większych problemów. Oczywiście przedtem strachu było co nie miara. Jednak będąc w ciąży czytałam kalendarz https://plodnosc.pl/kalendarz-ciazy/31-tydzien/ i to pewnie dzięki niemu zrozumiałam wiele rzeczy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty