Poronienie - temat tabu
Dziś mija dokładnie miesiąc odkąd wyszłam ze szpitala. Ktoś by powiedział "najgorsze już za Tobą", być może tak - jeśli chodzi o tę konkretną sytuację. Już mało płaczę, rzadziej wracam do tych najgorszych chwil, choć wczoraj mimo prób same przedstawiały mi się przed oczami. Ale chcę dzisiaj pisać trochę o czymś innym. Spotykam się z wieloma, niekiedy sprzecznymi opinia, a nawet oskarżeniami. Czy mówienie, pisanie wprost o poronieniu to nietakt? Czy przysługa? Głupota czy mądrość? Przeczytałam nawet, że chęć lansowania się w sieci (jak gdybym była jakąś super blogerką, a nie zwyczajną dziewczyną prowadzącą bloga i jakby w ogóle dało się lansować na śmierci własnego dziecka..). Czuję, że eksploduję jak nie dotknę głębiej tego tematu.
Spotykam się więc z dużym zrozumieniem, dostałam ogrom wsparcia po zamieszczeniu wpisu o Stefci, którego w tamtym momencie było mi bardzo, bardzo potrzeba, a jednak nie mam w swoim otoczeniu osób, które przez to przeszły i też rozumieją ból po stracie. Bardzo często czytam i słyszę, że mam dużo odwagi, że piszę o tym publicznie, że to bardzo potrzebne, że inne kobiety w takiej sytuacji czują się często stygmatyzowane, że albo nie potrafią o tym mówić, albo otoczenie je delikatnie "ucisza" by już o tym nie mówiły. Według mnie temat poronienia jest tematem tabu. Wiele osób powie, że żadnego tabu nie ma, ale ja mam prawo mówić z własnej perspektywy, a z mojej i patrząc po tym jak często jestem "posądzana" o odwagę - wydaje mi się, że trochę jest. Może to nie tylko kwestia tabu, a też tego, że nie każdy ma z kim lub gdzie rozmawiać. Moi bliscy czy znajomi też chcieli pomóc, ale skąd mogą wiedzieć - nie będąc nigdy w takiej sytuacji - że niektóre słowa nie mają szans pomóc w dniu śmierci dziecka w łonie?
Nie płacz. To jeszcze było bardzo maleńkie.
Często nawet nie mówi się tu o dziecku per "dziecko". Mówi się bezosobowo. To chyba najmocniej widoczne jest wśród służby zdrowia. Ja spotkałam się ze stwierdzeniem, że po tabletkach będzie "po sprawie" albo że "TO się zdarza", po poronieniu że "już się dokonało" i tak dalej. Może to ma swój cel, być może dla lekarzy i położnych to chleb powszedni i emocjonalne przyjmowanie pacjentów szkodziłoby ich pracy, staram się nie oceniać. Ale to było dziecko. Bez względu na tydzień.
Lepiej, że to się stało teraz, niż później.
Z jednej strony rozumiem i łapię tą próbę pocieszania, z drugiej jakby dostać obuchem w głowę, bo tak naprawdę czy cierpienie, śmierć i żałoba mają wiek? Czy jeśli ktoś umrze po długiej i wyczerpującej chorobie to uff i nie cierpimy, a jak zginie nagle to już tak? Czy śmierć ma wagę? Czy jak to był 8 tydzień ciąży to nie wypada "urządzać histerii", ale po 23 to już w sumie wskazane, no bo jak to, straciła dziecko, a nawet nie płacze? Z kamienia jest? I tak oceniamy, w kółko i w kółko, nie mając pojęcia co taka osoba ma w głowie. Dlatego ja mówię, co mam w głowie i starałam się też jasno mówić, czego mi potrzeba w danej chwili, a czego nie i co myślę na temat takiej pociechy.
Inni mają gorzej.
Tak.. to chyba jeden z najgorszych możliwych komentarzy, które można powiedzieć osobie cierpiącej, niezależnie od powodu. Zaczyna się licytacja. No bo skoro inni mają gorzej to co ty wiesz o cierpieniu. Co ty wiesz, inni tracili dzieci w wojnach, gdzieś ktoś właśnie umiera z głodu, jakiejś mamie syn zginął w wypadku, ktoś ma raka. Może to co teraz napiszę zabrzmi egoistycznie i parszywie ale powiem na to: I CO Z TEGO? Ktoś inny wygrał w totka, poleciał na Bali, ma sześcioro dzieci bez poronień, ma dom z basenem, albo po prostu nie leży w szpitalu ze skurczami i kubłem pod łóżkiem. To nie ma znaczenia, to nie są licytacje ani wyścigi. Ta osoba, w tym konkretnym momencie ma problem, ten problem choćby dla innych, czy w perspektywie światowej był nawet i marny wciąż w niej tkwi i zasługuje na uwagę, na szacunek. To nie tak, że ja mam najgorzej (choć w momencie rodzenia własnej córki tak, właśnie czułam się jakbym miała najgorzej subiektywnie), ja wiedziałam, że nie, że są straszniejsze historie, ale czy to oddało mojemu dziecku życie? Czy to sprawiło, że mniej bolało? Czy dzięki temu pomyślałam "ach, no tak, inni mają gorzej, no to jestem od teraz szczęśliwa na zawołanie"? No nie.. I to jest bardzo złe i bardzo przykre, krzywdzące. Obiektywnie mam mnóstwo szczęścia. Ze żyję, jestem zdrowa, mam męża, zdrowego syna, miałam do kogo wracać ALE nie miałam już córki, którą równie mocno pokochałam (tak, w bardzo krótkim czasie) i nie miałam już marzeń, które umarły razem z nią. I tak, byłam w szoku, byłam zła, smutna, byłam przerażona, cierpiąca. W tamtym momencie myślałam, że już nie będę mieć NIGDY więcej dzieci, bo przecież nie dałabym rady znieść kolejnej ciąży. Człowiek jest istotą emocjonalną. Nie ma w tym nic dziwnego, że pełen jest także sprzecznych emocji. Bo już tydzień później marzyłam by móc starać się o kolejną ciążę, by nie przestać walczyć. Tak jak po porodzie Kazika gdy przeszłam poważny baby blues zapierałam się, że nie chcę więcej dzieci i bardzo szybko zdanie zmieniłam. Ale tego też nie dowie się osoba, która nie była w mojej skórze, nie poczuła jak to jest gdy autentycznie "nie jest się sobą" tylko jakby obok siebie. Nie wiem czy to czasem zawiść i zazdrość, że ja faktycznie jakoś tam "mam lepiej", bo mam dziecko, a ktoś nie ma. Bo dobrze mi się układa w małżeństwie a komuś nie. A ja bezczelna tego nie doceniam, śmiem cierpień publicznie. Nie wiem. Ale nie ma czego zazdrościć, mój mąż mnie tego nauczył i ma świętą rację. Od czasu starań już nigdy nie spojrzę krzywo na ciężarną, bo nie znam jej historii. Nawet teraz po poronieniu tym bardziej uważam, że należy im się specjalne traktowanie, by żadnej nie przytrafiało się to co tak często teraz ma miejsce.
Lepiej o tym nie mów, zapomnij.
Być może są ludzie, dla których zakopanie czegoś głęboko w sobie jest dobrym rozwiązaniem. Dla mnie na pewno nie i tak z psychologicznego punktu widzenia mam jednak wrażenie, że lepiej gdy się coś przepracuje, bo kumulowanie może skutkować wybuchem. Nie mówić o tym będzie lepiej dla kogo? Czy naprawdę dla mnie czy dla słuchacza, który musi wyjść ze swojej strefy komfortu? Bo przecież słuchanie o tym o trudne, widzieć czy słuchać o cierpieniu to nie jest taka sobie przyjemna pogawędka przy kawie. Czy faktycznie da się zapomnieć o dziecku, które wczoraj było, a dziś go już nie ma? Czy jakbym powiedziała, żebyś z dnia na dzień zapomniała o swoim mężu, dziecku, ojcu, to po prostu tak ot, jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki - pamiętam - nie pamiętam? Czy pamięć o mojej córce jest czymś złym? Według mnie nie. Tak jak mówię, były też opinie - nawet pani położnej, że po co to te badania genetyczne, lepiej to zostawić jak jest, lepiej nie wiedzieć. Dlaczego lepiej? Miałabym całe życie się zastanawiać czy to był chłopiec czy dziewczynka, skoro już i tak będę zastanawiać się jaka by była? Skoro miałam przygotowane imiona, skoro to była moja jedyna okazja, żeby choć trochę ją poznać. Czy bolało bardziej? Na pewno. W dniu kiedy dowiedziałam się o płci przepłakałam kolejne popołudnie. Ale czy żałuję? Ani trochę. Nie żałuję, bo Stefcia od początku była dla mnie ważna, była moim dzieckiem, byłam jej to winna, a nie takie poczucie jak gdyby była tylko etapem do innego celu, pomyłką w systemie. Nie chcę zapominać, nigdy o niej nie zapomnę, to niemożliwe. To nie pomaga mi iść dalej. Pomaga mi za to myśl, że mam też córkę, że mogę ją zawołać po imieniu i że razem możemy czekać na to co dalej. Z wiedzą o niej i pamięcią też nadal mogę być szczęśliwa.
Powiecie, że krytykuję wszelkie próby pomocy. Nie krytykuję. To dobrze, jeśli ktoś w ogóle chce jakoś pomóc, ja jedynie nakreślam co i jak brzmi w uszach osoby, która dopiero co straciła dziecko. Bardzo często brak wtedy perspektywy, szerszego oglądu. A co mnie najbardziej pomogło? Powiem Wam, bo to też bardzo ważne! Rozmowa - to, że ktoś chciał mnie wysłuchać, tego jakie mam emocje, jak mi źle, jak przykro, jak mi się wali świat i co więcej - że DAJE MI DO TEGO PRAWO. Usłyszałam:
Płacz tyle, ile tego potrzebujesz, masz do tego prawo!
Masz prawo do żałoby, straciłaś dziecko.
Inni nie mają znaczenia, to jest teraz twoja tragedia, twoje emocje są ważne.
Nie daj sobie wmówić, że zachowujesz się nieodpowiednio.
Przytul się.
I te przytulenia, wtedy, po poronieniu były jak spuszczanie powietrza z bardzo pełnego balonika, jak przełamywanie deski na pół, jak zaczerpnięcie oddechu gdy już prawie dusisz się pod wodą. Gdy byłam prowadzona cała trzęsąca się z płaczu na oddział czułam się trochę jak dziwadło. Ludzie nie lubią łez, nie lubią szlochu. Ale uznałam, że świat to także ja, z moimi niewygodnymi łzami i nieprzyjemnym cierpieniem. Że właśnie to daje mi choć trochę ulgi, że zwyczajnie nie umiem inaczej poradzić sobie z tymi emocjami. Płakałam aż przyszedł moment graniczny gdy nawet łzy stanęły na wyczerpaniu. Potem miałam chwile katatonii, bezruchu, gdzie tylko myśli szczypały mnie w ciało, a potem znowu wybuchy płaczu, których nie mogłam powstrzymać. Paradoksalnie najgorsze były poranki. Ktoś by powiedział, że powinny być najlepsze, bo nowy dzień, nowe nadzieje i siły. Nie. Dla mnie poranki były najgorsze. Bo budziłam się, a to wciąż była prawda a nie tylko zły sen.
Nie powinniśmy się wstydzić mówić o emocjach także tych złych. To jest jak wołanie o pomoc, o wsparcie. Utarło się, że to tak nie wypada może, że to jakiś nietakt, tymczasem o ileż ułatwia mówienie wprost o emocjach.
Był moment, gdy nawet mąż był już zmęczony tym moim przeżywaniem, choć zmęczony to złe słowo - on jest introwertykiem więc przeciwieństwem mnie, przeżywamy trochę w inny sposób. I ja mu wtedy powiedziałam, nawet wykrzyczałam jak się czuję i dlaczego, że potrzebuję czasu, że muszę to przejść na własnych zasadach. Ale też dotarło do mnie, że on to przechodzi na swoich. Gdy emocje już nieco przycichły wtedy dopiero wychodzimy z naszego cierpienia i dostrzegamy drugiego człowieka i jego potrzeby, wcześniej jest szok i ból nie do opisania.
Bardzo boli krytyka ze strony kobiet, które poronienie przeszły, które teoretycznie powinny mieć tę empatię najbardziej wyczuloną z racji doświadczeń, a często właśnie rozpoczynają tyradę porównań, a bo ja nie mam dziecka a Ty masz, a ja poroniłam 3 razy a Ty raz. Pisałam o tym już wyżej, ale sama od momentu poronienia staram się wspierać osoby w podobnej sytuacji (gorąco zachęcam do kontaktu przez formularz kontaktowy albo komentarze - służę rozmową online lub na żywo jeśli jest taka możliwość), bo wiem jak to jest, mam to niestety "na świeżo", wiem, jak wiele dała mi pomoc i rozmowa w tym trudnym czasie i jeśli mogłabym komuś choć trochę ulżyć to chętnie.
Zbliżając się do końca - nie wiem czy jestem odważna, nie byłabym pewnie w stanie opisać siebie takim słowem, wiem tylko, że mówienie o emocjach jest bardzo ważne, nawet gdy wydają się komuś dziecinne, niedojrzałe. Emocje są TU I TERAZ. Jutro mogą być inne. Za godzinę mogą być inne. Ale w danym momencie jest to chwila wyjęta z drugiego człowieka, którą się dzieli. Ma do tego prawo, zasługuje na szacunek. Oceniając innych starajmy się nie robić tego tylko i wyłącznie przez nasz pryzmat. Przyznam się szczerze, że sama oceniałam kiedyś dosyć negatywnie Nicole - Mamęginekolog, nie rozumiejąc jak ona sobie jedzie na wakacje po urodzeniu martwego dziecka. Teraz nie śmiałabym i zwracam honor - każdy, absolutnie każdy ma prawo przeżywać tragedię na swój sposób. Ktoś chce płakać, ktoś inny wcale, ktoś chce uciec na wakacje (sama miałam ochotę wyrwać się z miasta). Ktoś o tym mówi, chce mówić, nie chce mówić, chce pisać, chce pomagać, chce zrobić badanie płci, nie zrobić, pochować, nie pochować, rozpamiętywać czy też nie - KAŻDY MA DO TEGO PEŁNE PRAWO.
A temat tabu? Wszystko co trudne, ciężkie, wymagające dużo nakładu, albo to co nieznane powoduje stres. Jeśli nie będziemy mówić o tym co dla nas trudne, o tragedii jako o tragedii, nie bagatelizując, nie spłycając, nie zamiatając pod dywan - wtedy może i innym ludziom łatwiej będzie na ten temat rozmawiać, łatwiej będzie wspierać gdy będą wiedzieć jak i czego nam potrzeba. Bo czasem wystarczy zwykłe "trzymaj się", wystarczy być obok i nie mówić nic, wystarczy przytulić i świat nawet w tak trudnym momencie na chwilę odzyskuje blask. Dla mnie taką osobą, która rzuciła wszystko i przyjechała do obcej osoby do szpitala była Kasia Łodygowska - Matka Prawnik. Do dziś nie mogę wyjść z szoku, ile można dostać kompletnie bezinteresownej pomocy od obcego człowieka, pełnego ciepła i empatii. To wspaniały przykład jak pomagać, jak wspierać, jak być i pomimo cierpienia umieć na nie odpowiedzieć.
A i tak moim największym marzeniem jest, by poronienia się najlepiej wcale nie zdarzały, a jak już to bez naszej wiedzy, nim test pokaże tytułowe dla bloga DWIE KRESKI, na które znów.. po długim czasie wyczekiwania, by zniknęły w końcu po zabiegu, pojawiły się znów zwiastując nową nadzieję i szansę na to, że w naszym nowym mieszkaniu, będzie dreptać 8 stóp.
Komentarze
Prześlij komentarz