Dwie kreski again!

archiwum własne


Bardzo długo nic tutaj nie pisałam. Nie dlatego, że nie chciałam, ale tak dużo się działo, że zwyczajnie przestałam na jakiś czas tu zaglądać. Zaczął się kolejny rok a ja zrozumiałam, że nie chcę wcale zarzucać pisania i że chyba jestem już gotowa na ten bardzo ważny dla mnie wpis. Po tytule można się domyślić, ale nie, to nie jest taka "świeża" sprawa.


Zacznę od początku. Po poronieniu byłam w bardzo kiepskim stanie. Nie miałam apetytu i w gruncie rzeczy jadłam po to, żeby jeść, bo musiałam. Trzymał mnie oczywiście mój mąż, synek no i wykańczanie mieszkania i myśl o rychłej przeprowadzce. Schudłam w końcu poniżej wagi sprzed porodu Kazika, do 51 kg. Mąż oczywiście cały czas powtarzał, że będziemy się starać dalej (mieliśmy odczekać 2 cykle), ale ja byłam przekonana, że do końca roku się nie uda, zresztą miałam ogromne wahania nastroju w tym temacie, od myśli, że już nie chcę żadnej ciąży, do wielkiego jej pragnienia, a na samym końcu wpadłam w totalną obojętność i pogodziłam się z tym, że już nie będzie małej różnicy wieku między Kaziem a rodzeństwem i w takim razie mam to gdzieś. W sierpniu wróciłam do pracy. To też jakoś pomogło wejść w rytm i rutynę. Kiedy więc miesiąc później po zjedzeniu kanapki w pracy dostałam turbowzdęć a potem pojawiła się zgaga (której notabene w swoim życiu nie miewam) byłam przekonana, że się tą kanapką strułam. Do terminu miesiączki miałam jeszcze 2 dni. Dziwiła mnie obecność wilgoci podczas wizyt w toalecie, ale to też zrzucałam na karb nadchodzącego okresu. Przyjaciółka jednak uparcie namawiała mnie na zrobienie testu już po pracy. Z pracy w domu to ja byłam po 22, mówię jej, oszalała, przed terminem z wieczornego moczu to się testów nie robi! No ale się upierała więc uznałam, że walić, zrobię, w końcu miałam zapas allegrowych testów za złotówkę (kupiłam sporo bo po poronieniu miałam nakaz kontroli betaHCG i wyszło taniej niż ciągłe kłucie). Zrobiłam ten nieszczęsny test nic nawet nie mówiąc mężowi, i uradowana tym, że mam rację (a uwielbiam mieć rację) czekałam te parę minut, żeby zrobić jej zdjęcie bielutkiej bieli na dowód, że mi wkręca. Z testami po poronieniu jestem już obyta więc niestety widziałam też dość długo blade kreski nim w końcu biel była biała. Zerknęłam na ten test, wykonany po 22, w ciemnym świetle łazienki i... zamarłam. Za chwilę zaklęłam brzydko (po cichu) pod nosem. Wydawało mi się, że coś tam jest...


archiwum własne

Był to oczywiście tak zwany cień cienia, ale nie była to biel.

archiwum własne

Szczerze mówiąc byłam w szoku i wcale się nie ucieszyłam. Poczułam raczej narastające we mnie przerażenie, szok i niedowierzanie. Powtarzałam sobie, że to niemożliwe. Że nie mogło się ot tak znowu udać na już, w 1 cyklu i to nawet nie jakichś konkretnych starań. Ogarnęła mnie panika, wewnętrzna, bo z zewnątrz to był szok. Trochę się trzęsłam, oglądałam ten test pod lampką nocną kiedy mąż akurat wszedł do pokoju, nie umiałam już ukryć, popatrzył, i odbyła się rozmowa bliźniaczo podobna do tej z ciąży z Kaziem. Zapytał co to, powiedziałam, że test ciążowy i spytałam czy widzi drugą kreskę. Powiedział, że bardzo lekką ale owszem widzi i co to znaczy xD Taaak, powinien już raczej wiedzieć co znaczą drugie kreski na testach ciążowych.. Powiedziałam mu, że no zasadniczo druga kreska oznacza ciążę, ale JA NIE WIEM XD Ze może to jakiś błąd i że muszę powtórzyć bo właściwie to jestem przed terminem, ale jakieś tam dziś miałam niby objawy. Przyjęliśmy strategię i tego wieczoru żadne z nas już nie chciało o tym rozmawiać. Chyba oboje na tym etapie braliśmy pod uwagę, że może nic z tego nie być. Ale oczywiście plan był taki, żeby kolejnego dnia wykonać test...

archiwum własne

Kreska jaką zobaczyłam z porannego moczu nie pozostawiała wątpliwości - coś się dzieje, to nie żaden błąd, to jednak objawy ciążowe. Z perspektywy czasu przyznam, że strach przysłaniał mi wtedy racjonalne myślenie. Nakupiłam testów facelle z rossmanna i robiłam je codziennie jak głupia. Kolejnego dnia już spisałam ciążę na straty bo kreska nie ściemniała w stosunku do dnia poprzedniego. Nie trafiało nawet do mnie logiczne wytłumaczenie, że wieczorem wypiłam ponad litr wody z powodu przeokropnego pragnienia, które złapało mnie po 21, co jak najbardziej mogło wpłynąć na jego zafałszowany wynik. Strach był silniejszy. Czułam, że nie dam rady udźwignąć kolejnej straty w tak krótkim czasie i to na dodatek ciąży, na którą - byłam pewna! - że moja głowa nie da przyzwolenia by się w ogóle pojawiła! Byłam tak sparaliżowana, że nie poszłam na betę, uznałam, że to bez sensu, bo jeszcze się okaże że za wcześnie i na marne. Ale kreska sobie ciemniała i 13 września czyli tydzień po teście a ok 5 dni po terminie zdecydowałam się zrobić betę, na spontanie, w innym mieście, bo akurat musiałam pilnie wyjechać. Beta wyniosła 635. I kolejne zastanawiania czy aby nie za niska na tyle dni po terminie, czy ok. Uznałam, że po 2 dniach nie mam i tak jak powtórzyć więc zrobiłam ponownie betę po 4 dniach. Kolejny wynik był 2703 i zaczynało do mnie docierać, że oto dzieje się.. znów... Znowu jestem w ciąży... Zaczynałam się cieszyć! Gdzieś z tyłu głowy cały czas miałam machinę - to jeszcze nic nie znaczy, musi być zarodek i musi być serduszko i trzeba przetrwać 1 trymestr... I granica w mojej głowie - dotrwać do usg prenatalnego, do którego nie dotrwałam ze Stefcią. Pieczołowicie policzyłam sobie kiedy najprawdopodobniej ten cud się zdarzył, który to tydzień i kiedy najlepiej iść na usg żeby można się od razu przekonać czy serduszko bije.

27 września zobaczyłam pulsowanie maleńkiego serduszka na ekranie i się rozpłakałam. 
Nie obyło się bez stresów, bo mój lekarz prowadzący przepisał mi od razu duphaston ze względu na wcześniejsze poronienie. Niedługo po tym jak zaczęłam go brać pojawiły się beżowe plamienia. Raz brązowe, które zmusiło mnie do szukania prywatnego usg w sobotę w innym mieście, na szczęście serduszko biło nadal.
Doczekałam badania prenatalnego wg którego wszystko zdawało się być ok!
Doczekałam się usg połówkowego 3 stycznia, które również wyszło bardzo dobrze.

Czasem do tej pory nie dociera do mnie, że w tym dużym już brzuszku jest kolejna dzidzia, że jestem już bliżej niż dalej, żeby GO spotkać. Bo jest to kolejny syn. Moje marzenie o córce najwyraźniej miało szansę spełnić się tylko w Stefci, której niestety nie dane było mi przytulić i poznać. W grudniu mimo obecnej ciąży trochę przeżyłam swój termin porodu, mając świadomość jak pokrętne jest życie i tego, że mogłam właśnie tulić w ramionach córkę. Ale jednocześnie wtedy nie byłoby syna, który zaczyna się już powolutku wiercić (mało czuję ze względu na łożysko na przedniej ścianie). 


archiwum własne


To 22 tydzień. Wiem, że jeszcze długa droga przede mną, ale czuję już zdecydowanie większy spokój niż na początku i wiarę, że tym razem spotkamy się dopiero w maju. Bo termin przypada na zaledwie kilka dni przed urodzinami mojego męża! Ja już swój prezent dostałam, teraz kolej na niego :) 

Pozdrawiam wszystkie mamy, ciężarówki i staraczki. Nigdy nie można się poddawać.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty