|
archiwum własne |
Baaardzo dawno nie pisałam, ale to wcale nie znaczy, że to już koniec... Czas zaktualizować pewne sprawy, a że ostatnio bardzo intensywnie wracam myślami do mojego ostatniego porodu... Oto i on!
W czwartek 29 kwietnia miałam wizytę u lekarza prowadzącego, nie widział potrzeby robienia ktg, bo przecież jest wcześnie, a ja nie mam żadnych skurczów.. Skierowanie na badania i usg. Kolejnego dnia po 15 zaczynają się pojawiać pierwsze bolesne skurcze ( xD),które po 18 się wyciszają. W nocy ok 2 pojawiają się znów, regularnie co 8 min, jeszcze bardziej nasilone, mąż w stresie dzwoni do teściowej (swojej mamy), żeby przyjechała kolejnego dnia bo chyba się zaczyna. Ale idę pod prysznic i skurcze się wyciszają. Teściowa przyjeżdża w piątek wieczorem. Cały piątek męczą nieregularne, ale bolesne skurcze, teściowa naciska żeby jechać do szpitala sprawdzić ale ja nie widzę podstaw. Mąż zaczyna jej wtórować od nocy, kiedy to mam regularne skurcze co 5 min, ale tez wyciszają się po prysznicu. W sobotę skurczów jak na lekarstwo i myślę sobie, że to wszystko fałszywy alarm mimo ze już mi mega niewygodnie, bo mały uciska mocno na dol. Idę na spacer a po nim odchodzi mi brązowy czop z pasmami krwi. Wkurzam się na wszystkie propozycje jechania do szpitala i sprawdzania, bo przecież nie rodzę i czuję ruchy. Biorę to wszystko za okres utajony porodu tłumaczę mężowi i teściowej, staje na moim.
Wieczorem mówię mężowi, żeby rozłożył po mojej stronie lóżka podkład do przewijania, dziwi się po co, mowie ze na wszelki wypadek jakby odeszły wody. Po całym dniu luzu od skurczów, za to z ogromnym wierceniem się dzidzi, kładziemy się spać. Od ok 1 w nocy mam nieregularne rzadkie skurcze co 15- 30 min i nagle podczas jednego czuje pyk i wody odchodzą. Mowie do męża żeby wstawał, ze jedziemy. Skurczów brak wiec idę zjeść kanapki. Mąż popędza, mnie się nie spieszy, bo skurczów brak. Ledwo wychodzimy z domu i skurcze. W samochodzie już jeden za drugim, co 5-4-3 minuty. Mąż się cieszył że grzejemy nocą, bo już i tak miał nerwy na postronku. Dojechaliśmy do szpitala i drę się, ze rodzę od wejścia. A położne, ze chyba na korytarzu urodzę, bo nie ma miejsc (dodam ze to nie był szpital z wznowionymi porodami rodzinnymi, tylko nadal bez). No ale na fotel, badanie, a tam położna rozczarowana, bo tylko 5 cm. Ja to się ucieszyłam, myślę z nieregularnych skurczów zajebiscie, bo z Kazikiem miałam 2. Na IP byłam o godzinie 4 nad ranem, Ktg ok. Na porodówce z 20 minut później już 7 cm. Zaczyna się, myślę "nie dam rady", jak powstrzymać to parcie, proszę o gaz, położna mówi, że sprawdzi czy jest jakiś wolny (help! no bez jaj, błagam, niech będzie jakiś wolny!) i znajduje swoje sposoby. Szukamy pozycji, raz na boku, raz w kuczki, zostajemy na piłce (wtedy też mam podpisywać te różne takie papiery, a ledwo ogarniam bazę xD). 9,5cm myśl,ę ze na co mi to było, ze cc nie takie złe, a w ogóle to nigdy więcej dzieci (w domyśle porodów) i ze jak można takiej rzeźni chcieć na własne życzenie XD
Te myśli jednak zachowuje w sobie, nie mówiąc położnej. Jej tylko mowie ciągle, że nie dam rady xD A potem mowie, że musze dać rade xD 10 cm, juoi, wydaje się, ze super, bo w końcu dostaje zgodę żeby przeć. Ale guzik, nie umiem przeć, myślę, ze się uduszę. Syn jest złe wstawiony (powtórka z rozrywki, co ja mam za upartych łobuzów!) wiec kombinujemy pozycje. Mija prawie godzina partych i nic, położna mówi, że mamy jeszcze godzinę żeby urodzić. To był momenty, w którym totalnie się załamałam, Jedyny, w którym naprawdę zwątpiłam, że mi się uda, że skoro mam już deadline, to nie ma opcji i skończy się znowu cc...
Jednocześnie jest 7 rano, zmiana położnych, ta kolejna, starsza doświadczona i pełna wigoru, szuka ze mną pozycji do parcia i tłumaczy co mam robić, zaczynam lepiej przeć, jestem lepiej zmotywowana, ostatecznie najlepiej mi jednak horyzontalnie z mocno zgiętymi nogami gdy ciągnie mnie za ręce z całej siły. Trwa to niecałe 30 min, już myślę, ze się uduszę jak mam 3 raz na skurczu wymienić powietrze i pyk, czuje ze główka wyszła, wyciągają ciałko, a ja krzyczę tylko "o Boże, o Boże, Radek, mój kochany synek!" Dostaje go na klatę i nic się nie liczy, ani to ze zostałam nacięta (szycie bezbolesne), ani rodzenie łożyska (tez okazuje się bezbolesne, samo wylazło). Przecinałam pępowinę! Gdyby nie pandemia, założę się, że zrobiłby to tata, a tak ten magiczny moment przypadł mnie. Proszę położną o zdjęcia, wychodzą niestety słabe, więc cykam sobie sama selfie z Radziem jak zostajemy sami i wysyłam TACIE (Radka, nie mojemu xD) w odpowiedzi dostaję "Kocham Cię" <3
Kangurujemy się 2 h. Radzik faktycznie był hipotrofikiem, wazy 2440g i mierzy 47cm, mama jest zakochana.
Trochę mi słabo po tym wszystkim, ale jestem z siebie mega dumna, bez znieczulenia, oksytocyny udaje się wymarzony VBAC, choć nie wiem, czy urodziłabym większe dziecko, pozostanie to tajemnicą. Położna pomaga mi wziąć prysznic, jestem w szoku, że wszystko mogę! Mam zupełnie inne samopoczucie. Nawet wyglądam lepiej, bo blada byłam poł dnia, a nie 6 tygodni. Mogę się normalnie ruszać, mam dobry humor i niczym siennie przejmuje (to chyba endorfiny). W ogóle mam poczucie jakbym mogła góry przenosić. I już na sali poporodowej zaczynam marzyć o jeszcze jednym dziecku...
To niesamowite, jak bardzo porody mogą się od siebie różnić. Czuję, że spełniłam swoje marzenie, że narodziłam się na nowo jako matka. Dopiero z czasem okaże się, że rzeczywiście, drugi poród mnie zmienił. Że jestem znacznie bardziej szczęśliwa, dopełniona, cierpliwa, a macierzyństwo wciągnęło mnie jak wir. Nie było baby bluesa, stanów depresyjnych, żałoby po straconej wolności. Była miłość wybuchająca jeszcze większym płomieniem, poczucie mocy i jedynie żal, że Kazikowi nie była dana tak szczęśliwa od pierwszej doby mama.
Dziś z perspektywy czasu, gdy Radzio ma prawie roczek, mogę powiedzieć, że ten poród mnie "odczarował", dał wiatru w żagle macierzyństwa. Pokochałam być podwójną mamą, wszystko było prostsze, bardziej swobodne, intuicyjne, pomimo faktu, że miałam dwójkę dzieciaków, a nie jedno, Do dziś czasem myślę nad sobą i pierwszymi kilkoma miesiącami z Kazikiem, jak mogłam tak strasznie narzekać, jak to było dla mnie aż tak trudne, bo teraz jest o wiele łatwiej, a dzieci przecież przybyło ;) Tak, jak jedna kobieta może mieć bardzo różne ciąże, tak może mieć bardzo różne porody, Piękne na swój sposób
Komentarze
Prześlij komentarz